Najlepsza maseczka, jaką kiedykolwiek miałam! Pumpkin Enzyme Mask, Peter Thomas Roth


Podobno pan Peter w młodości miał bardzo duże problemy ze skórą. Postanowił jakoś temu przeciwdziałać, dlatego dzięki niemu powstały maseczki, które możecie znaleźć w asortymencie jego marki. 

Przyznam szczerze, że kiedyś kompletnie nie było mi z maseczkami po drodze. Niespecjalnie miałam na nie ochotę i czas. Nigdy nie widziałam sensu w ich używaniu. Wiecznie, ale to wiecznie znajdowałam wymówkę. Z biegiem lat nauczyłam się jednak, że warto po nie czasami sięgnąć. Że są to produkty, które mają ogromny wpływ na stan naszej cery i wyśmienicie sprawdzają się w roli wspomagaczy walki o gładką i zdrowo wyglądającą skórę.


Przygoda z maseczkami GlamGlow nie jest najlepszą z możliwych. Niebieską, nawilżającą, lubię tylko wtedy, gdy używam jej zaraz po zmyciu tej, o której mowa będzie dzisiaj. Otóż, Pumpkin Enzyme Mask, to teoretycznie maseczka skierowana do skóry dojrzałej. Jak dla mnie, sprawdzi się u każdej posiadaczki cery, która wymaga większego zaangażowania w zniwelowanie uporczywych, suchych skórek. 


Jest tak zwanym trzy w jednym. Łączy w sobie właściwości peelingu enzymatycznego (enzymy pozyskane z dyni), złuszcza dzięki zawartości kwasu AHA oraz wygładza przy pomocy tlenku aluminium. Najpierw należy nałożyć odrobinę maseczki (nie trzeba przesadzać z jej ilością, to ile widzicie na moich palcach spokojnie wystarcza na pokrycie połowy twarzy). Wmasowujemy tę ilość delikatnie w skórę, dzięki czemu lekko peelingujemy skórę. I zostawiamy na kilka do kilkunastu minut.

Na początku piecze i podrażnia. Jednak dość szybko odpuszcza. Po zmyciu sporą ilością wody (nie polecam zmywania wacikami i micelem, niepotrzebnie się narobicie), pozostawia skórę gładką, błyszczącą i napiętą. Zdecydowanie odmłodzoną. Nie nada się dla osób z cerą naczynkową lub z uczuleniami na enzymy. Mnie jednak efekt bardzo się podoba i brak mi słów, żeby powiedzieć, jak bardzo kocham ten produkt. Pachnie pierniczkami, jesienią i ciepłą herbatą. Jej zapach potrafi przenieść w zacisze ciepłej kawiarni, gdzie siedzimy w wygodnym fotelu, popijamy korzenną kawę z przyjaciółką i patrzymy, jak za oknami mokną ludzie.



Naprawdę opłaca się ją kupić. Za 150ml produktu musicie zapłacić 199zł (korzystajcie ze zniżek w perfumerii!). Jej ważność to 24 miesiące, w sam raz na wyrobienie się ze zużyciem tego gigantycznego opakowania. Jednak przy tym, jak wydajny jest ten produkt - naprawdę warto się na niego skusić. A jeszcze, jak dodamy sobie do tego jego cudowne właściwości, niczym woda z Lichenia - warto jeszcze bardziej! 

Nie muszę Wam chyba przypominać, że GlamGlow kosztuje 229zł za 50ml. A efekt? Przykro mi, pan Peter Thomas Roth robi to zdecydowanie lepiej! 

Jaka jest Wasza ulubiona maseczka? 

POPRZEDNI
NASTĘPNY

No comments :

Post a Comment

Bardzo dziękuję za każdy komentarz! Cieszę się, że masz ochotę ze mną porozmawiać.
Pamiętaj jednak, że każde treści autopromocyjne, czy obraźliwe, będą przeze mnie sukcesywnie usuwane.

DO GÓRY