Kosmetyczne nowości



Moje kochane! Dawno nie było żadnych nowości, prawda? Tak się cieszę, że w końcu mogę podzielić się z Wami moimi łupami z ostatnich tygodni, że sobie tego nawet nie wyobrażacie. Głównie dzieje się tak dlatego, że najzwyczajniej w świecie - jak każda kobieta - bywam próżna. I lubię wydawać pieniądze. Na nowe kosmetyki, to już w ogóle.

Zacznę od pielęgnacji, bo tej jest u mnie najwięcej. Kto by się tego spodziewał jeszcze kilka lat temu, gdy wszelkiego rodzaju kremy do twarzy omijałam szerokim łukiem? Teraz jednak poszłam po rozum do głowy i wiem, że kolagen, to sprawa indywidualna, a moje coraz większe zmarszczki mimiczne może i są urocze, i mówią o tym, że jestem ekspresyjną i dużo uśmiechającą się osobą, ale... nie oszukujmy się. Każda z nas chce cery niczym pupa niemowlaka. A do tego potrzebna jest niemała artyleria.



Krem Estee Lauder, Revitalizing Supreme Global Anti-Aging Supreme, to tak naprawdę zakup dla mojej mamy. Przydał jej się nowy krem, a okazja do jego zakupu była naprawdę wyjątkowa. Jego regularna cena, to 389zł/50ml, ale nie powiem Wam za ile udało mi się go kupić, bo mnie zwyczajnie znienawidzicie i wydrapiecie mi oczy na mieście. Poprzestanę więc na informacji, że bardzo się opłacało. Sama kiedyś wypróbowałam ten krem, dlatego z przyjemnością poleciłam go mamie. I liczę, że będzie z niego tak samo zadowolona, jak kiedyś byłam ja. Spod skrzydeł koncernu Estee Lauder wyszedł jeszcze jeden produkt, dla którego - mam nadzieję - stracę głowę. Mowa bowiem o serum Advanced Night Repair. Jego cena jest jeszcze bardziej zatrważająca, niż poprzednika. Za 50ml tego cudotwórcy pani Lauder liczy sobie całe 439zł. To również była okazja nie do przegapienia, ale nie chcę, żebyście znienawidziły mnie jeszcze bardziej :) Wspominałam Wam już, że boję się zmarszczek. Dlatego wszystko co przeciwdziała oznakom starzenia i spłyca zmarszczki jest teraz bardzo w "moim stylu". Skończone 25 lat, to nie przelewki...


Maseczka do twarzy Peter Thomas Roth, Pumpkin Enzyme Mask, to moje kosmetyczne odkrycie życia. Nie warto inwestować w GlamGlow, takie jest moje zdanie, niestety. Mam dwie maseczki spod ich skrzydeł i prawda jest taka, że nie są w niczym nadzwyczajne. Obiecałam Wam o tym wpis i na pewno się jeszcze pojawi. Niedobra ja. Wracając do dyniowej maseczki - musicie ją mieć. Polecam poprosić o próbkę w Sephorze, bo zakochacie się w niej, tak jak ja. Pachnie pierniczkami, jesienią i ciepłą herbatą. Jej zapach potrafi przenieść w zacisze ciepłej kawiarni, gdzie siedzimy w wygodnym fotelu, popijamy korzenną kawę z przyjaciółką i patrzymy, jak za oknami mokną ludzie. Enzymy z dyni złuszczają martwy naskórek, a maseczka pozostawia skórę gładką i świeżą. Poza tym, jej zakup opłaca się o wiele bardziej, niż jej osławione koleżanki z gwiazdką, za które trzeba zapłacić (już!) 229zł/50ml. Pumpkin Enzyme Mask kosztuje 199zł za 150ml. Prawda, że lepiej?




Nie dalej, jak miesiąc temu rozjaśniłam włosy. Robię to regularnie od dłuższego czasu, ale mój fryzjer-magik dobrze wie, że o włosy trzeba dbać. Dlatego mój blond bardzo kontrolujemy i docieramy do niego powoli, małymi kroczkami. Muszę się Wam jednak przyznać do pewnej rzeczy: ŻADNA ZE MNIE WŁOSOMANIACZKA. Nie dbam (a właściwie nie dbałam) o moje włosy. Mam wysokoporowate, grube, gęste i niezniszczalne pasma. W dodatku jest ich dużo. aGwer mnie nienawidzi i wiecznie powtarza, że gdybym tylko o nie zadbała, to byłyby piękne. Dlatego zaczęłam przechodzić na dobrą stronę mocy. Co prawda, w dużej mierze spowodowane jest to rozjaśnianiem, które bez pytania wysusza włosy. Dlatego uzbroiłam się w kilka lepszej jakości szamponów (nie zrezygnuję z SLS-ów, inaczej mam wrażenie, że głowa jest niedomyta). Schowane głęboko w szafce maski do włosów wykorzystam, jako odżywki. A te dwa nowe produkty, które widzicie dzisiaj w nowościach, to rzeczy, na które się czaiłam i postanowiłam wypróbować. Kerastase mnie mocno intryguje. Głównie dlatego, że jest drogie, jak zboże. Kiedyś u Sylwii użyłam sobie olejku, który kupiłam niedawno i pamiętałam, że byłam nim oczarowana. Piękna woń inspirowana zapachem Chanel, Mademoiselle oraz kilkudniowe nawilżenie włosów - to właśnie przekonało mnie do zakupu. Elixir Ultime Oleo-Complexe kupiłam na stronie Friser.pl za 96.90zł (w każdej innej drogerii internetowej cena waha się od 115zł do 150zł). Do zamówienia dorzuciłam jeszcze kąpiel do włosów z tej samej serii Oleo-Complexe, Elixir Ultime. Głównie dlatego, że chciałam spróbować, a mniejsze opakowanie zawierające 80ml wydawało się być idealną ilością do dowiedzenia się, czy warto inwestować w tak drogi szampon. Moimi spostrzeżeniami na pewno podzielę się na łamach strony. 

Przyszła też odpowiednia pora na zakup nowego zapachu, dlatego zdecydowałam się na J'adore Eau de Toilette (499zł/100ml). Dawno nie zdecydowałam się na lekką i zwiewną nutę, dlatego tym razem wybór padł właśnie na takie świeże i "czyste" perfumy. Ich świeża, ale i kwiatowa woń jest przyjemną odskocznią od słodkich i ciężkich zapachów, z których jestem znana. Swoją drogą... chyba muszę Wam pokazać moją kolekcję perfum. Trochę się ich nazbierało.




Strasznie marzy mi się rozświetlacz Cushion z Sephory, ale... niestety, jest wiecznie niedostępny, dlatego nie mogłam kupić sobie nic ciekawego podczas promocji 3 za 2. Byłam wtedy w perfumerii z Agnieszką (aGwer) i w ten sposób obie skusiłyśmy się na pomadkę w gąbeczce Wonderful Cushion. Mój chwyciłam w kolorze 04 Wonderful Fuschia (39zł). Złapałam też miniaturę żelu micelarnego, bo od dawna byłam go ciekawa, a nie chciałam od razu decydować się na duży rozmiar (nie to, żebym dużych rozmiarów nie lubiła ;)). Z okazji urodzin w czerwcu dostałam też prezencik od Sephory, którym jest duo różów do policzków. Urocze i fajnie napigmentowane. 


Przyjechała do mnie też mama, która przywiozła mi dwie nowości. Kiedyś zagorzale obstawałam przy podkreślaniu brwi kredką. Teraz coraz chętniej sięgam po cień. Po długim czasie namysłu, doboru koloru i szukaniu odpowiedniej trwałości, zdecydowałam się na podwójny cień do brwi w odcieniu Taupe od Anastasia Beverly Hills. Wystarczy delikatnie oprzeć włosie pędzelka w pudrze by móc cieszyć się pigmentacją, której inne produkty mogą mu tylko pozazdrościć. 


U Marleny  wyczytałam gdzie dorwę Drying Lotion od Mario Badescu. (Dziękuję! <3) Polowałam na niego na jednej z norweskich stron przez kilka tygodni i się udało. To taki specyfik, którym bezpośrednio atakuje się zmiany skórne. Wszelkie "bomby" hormonalne, pryszcze, które paraliżują pół twarzy przy jego pomocy idą w zapomnienie. I Bóg zapłać! Wyobraźcie sobie, że wystarczyło jedno zdanie i moja mama była już kupiona. Chciała ten produkt tak samo, jak ja. Zaraz po niej wytłumaczyłam Agnieszce (tak, tak, to znowu aGwer), że też potrzebuje go w życiu i... nie mylicie się. Zamówiłam trzy buteleczki :)



Będąc podczas jednych zakupów w Biedronce, natrafiłam na kosmetyki marki Lirene. Prawdę mówiąc, z ich kolorówką nie miałam zbyt wiele do czynienia, dlatego postanowiłam skusić się na dwa produkty do makijażu twarzy. Padło na rozświetlacz oraz różo-bronzer. Oba w cenie 15.99zł. 

A na koniec creme de la creme. Oto one, pomadki Kylie Jenner we własnej osobie. Albo we własnym uosobieniu. Zdecydowałam się na jeden Lip Kit, czyli pomadkę matową z dedykowaną do niej konturówką (Koko K/29$), jedną pojedynczą pomadkę matową (Mary Jo K/17$) oraz błyszczyk (So Cute/15$). Najbardziej bolesną była cena przesyłki. Wartość jednego błyszczyka, to całkiem sporo i mam nadzieję, że kiedyś się to zmieni, bo jedno wiem na pewno - chcę ich więcej. Pachną, jak waniliowe ciastko, utrzymują się fenomenalnie, czerwień jest niezwykle piękna, a na dodatek nigdy nie kochałam tak błyszczyka, jak teraz. 



I to by było na tyle moich kosmetycznych nowości. Powiedzcie mi, czy miałyście do czynienia z tymi produktami i czy coś szczególnie wpadło Wam w oko. Dajcie znać w komentarzach!

POPRZEDNI
NASTĘPNY

No comments :

Post a Comment

Bardzo dziękuję za każdy komentarz! Cieszę się, że masz ochotę ze mną porozmawiać.
Pamiętaj jednak, że każde treści autopromocyjne, czy obraźliwe, będą przeze mnie sukcesywnie usuwane.

DO GÓRY