Czy warto kupić paletkę Charlotte Tilbury Luxury Palette Pillow Talk?


Właśnie siedzę sobie i piszę ten wpis, a sąsiad za ścianą postanowił robić remont. Dokładnie w tym momencie, gdy zaczęłam pisać pierwsze słowa tytułu tego wpisu. Ja to mam szczęście normalnie... 

Obiecałam Wam ostatnio na Instagramie, że podzielę się moją opinią na temat paletki Charlotte Tilbury Luxury Palette w wersji Pillowtalk. O tym, że jestem fanką tej marki, wiecie doskonale. Każdy kto zna Alę trochę dłużej wie, że trochę z niej kosmetyczny snob. Co prawda moment zachłyśnięcia się kosmetykami mam już za sobą, jednak niektóre z moich starych przyzwyczajeń zostały ze mną do dziś. W związku z tym po dziś dzień lubuję się w produktach kolekcjonerskich, cieszących oko, sprawiających że serce drży mocniej. 


Sama seria PillowTalk przyniosła słynnej makijażystce niekwestionowany sukces. Zaczęło się od kultowej już konturówki w kolorze, który można określić mianem "my lips but better". Podobno jedna z nich sprzedawana jest na świecie średnio co dwie sekundy! Lekko zgaszony róż, który tworzy piękny odcień zmieszany z beżem, daje cudownie naturalny efekt na niemal każdej karnacji. Pokochały go nie tylko gwiazdy, modelki, ale też miłośniczki makijażu z całego świata. Charlotte nie poprzestała na konturówce i stworzyła pasującą do niej pomadkę, o dokładnie takiej samej nazwie. Co prawda, mam ją już od bardzo dawna, ale skubana nie doczekała się u mnie jeszcze recenzji. Jest mi za to wstyd, serio - dlatego przygotuję materiały do publikacji i w marcu na pewno zobaczycie tę śliczność na łamach mojego bloga. Wracając jednak do tematu pomadki Pillowtalk, chciałam Wam nadmienić, że ona również rozeszła się, jak świeże bułeczki. Co prawda oba te produkty trafiły do sprzedaży na stałe, ale był czas, że naprawdę ciężko było je upolować. 


Marka Charlotte Tilbury jednak nie zwolniła tempa i powstała cała, dedykowana kolekcja kosmetyków do makijażu twarzy, które wpisują się w trend makijażu nude, klasycznego makeup'u, który wydobywa wszystkie najpiękniejsze elementy z naszej osobowości. Na próżno bowiem szukać tutaj kosmetyków, które sprawią, że staniecie się Instagram Baddie. Nie moje drogie, Charlotte Tilbury, to synonim pięknej, świetlistej cery, naturalności, seksapilu i uwodzicielskiego spojrzenia. 
W kolekcji znajduje się jeszcze dwukolorowy róż do policzków, na który nabieram coraz większą chrapkę oraz dzisiejsza gwiazda wpisu - paletka Luxury Palette Pillowtalk. 


Paletka Charlotte Tilbury Luxury Palette w wersji Pillowtalk, to dla mnie zaskoczenie, rozczarowanie i zaczarowanie jednocześnie. Dlaczego? Już spieszę Wam tłumaczyć. 
Przede wszystkim ze względu na cenę i na fakt, co otrzymujemy w zamian. Z jednej strony jestem z niej naprawdę obłędnie zadowolona. Z drugiej, czuję się trochę rozczarowana. Zakup ten, to naprawdę niemałe pieniądze. Trzeba bowiem wydać na nią 50 euro. Jak za 4 cienie, to naprawdę całkiem sporo. Co prawda, udało mi się ją upolować taniej, głównie dzięki zakupowi ze zniżką oraz darmowej dostawie. 


Za tę ogromną cenę otrzymujemy produkt w plastikowym pakowaniu. To ono pierwsze rzuciło mi się w oczy tak mocno, że byłam bardzo zaskoczona. Paletka jest mała, więc są tego plusy - jest idealnie kompaktowa i nada się na zabranie w podróż. Równocześnie jednak dopada nas myśl: "Serio? Wydałam tyle pieniędzy na coś tak malutkiego?". Po drugie, jest lekka. I znów, może to być plus, ale poprzez posiadanie porównania do Filmstar Bronze and Glow, jestem niesamowicie zaskoczona. In minus. Wydawało mi się, że otrzymam coś stworzonego na podobny wzór. Wiedziałam, że "złote" wykończenie znajduje się dopiero wewnątrz paletki, ale nie przekłada się ono niestety na efekt wow. W środku znajduje się jeszcze lusterko, ale to wydaje mi się być już standardem. Przy okazji - to bardzo dobre lusterko! Lubię się w nim malować, bo bardzo dobrze przybliża makijaż oka.


Przejdźmy już do samej zawartości, czyli cieni. Bowiem o kosmetyk tutaj chodzi przede wszystkim. W środku znajdują się cztery cienie, które niestety nie mają żadnych nazw. Posiłkować się więc będę barwnymi opisami kolorów, które przyjdą mi do głowy. W lewym górnym rogu znajduje się odcień szampańskiego różu - koloru, który dość mocno przypomina mi część błyszczącą Filmstara, aczkolwiek więcej w nim zdecydowanych tonów różowych i... mniej błysku. To taki typowy kolor idealny na ruchomą powiekę. Ja lubię go nakładać NA inny, matowy cień. Wtedy mam wrażenie, że wygląda najlepiej. W prawym górnym rogu znajduje się mój ulubieniec - cień, którego nawet nie wiedziałam, że szukałam w swoim życiu. Kolor, który niezwykle pięknie komplementuje niemal każdą urodę. Jest to absolutnie kremowy, matowy i pięknie stopniujący się kolor różowego nude. Ideał na co dzień, wierzcie mi! W prawym dolnym rogu znajduje się natomiast lekki, matowy brąz.  Odcień, który może służyć, jako przyciemniacz zewnętrznego kącika, czy rozdymiacz niewidocznej kreski zagęszczającej linię rzęs. Również kremowy i dobrze napigmentowany. W lewym dolnym rogu znajduje się natomiast kolor, który jest moim ogromnym rozczarowaniem... i miłością równocześnie. Ta błyskotka wydawała mi się być piękną folią i jakież było moje zdziwienie, gdy okazała się być... brokatem!  Po prostu, najzwyklejszym w świecie brokatem. Tfu! Źle ubieram to w słowa - wcale nie jest zwykły, jest naprawdę piękny! To typowy rose gold. Jestem jednak niesamowicie zaskoczona, że nie jest to folia. A szkoda, bo takie cienie lubię najbardziej. Nie wygląda korzystnie nakładany pędzelkiem. Ani na sucho, ani na mokro - po prostu żaden nie jest w stanie zaaplikować go w taki sposób, żeby wyglądał tak, jak powinien. Najlepiej sprawdza mi się do tego po prostu palec. Cień nakładam wklepując go w powiekę, tak naprawdę wciskając go i przyklejając te tycie, iskrzące drobinki. Nic się nie osypuje w ciągu dnia, co dziwne, ale i zaskakująco pozytywne.

Generalnie cienie są bardzo dobre, masełkowe i odpowiednio napigmentowane. Nie da się nimi zrobić sobie krzywdy, dają się intensyfikować i ładnie się budują. Nie robią plam, nie są za suche, nie sypią się w paletce. Brokat trochę zaczyna robić się skorupką, ale wszystko dlatego, że nakładam go po prostu palcem, więc pewnie od tego zbija się w takie większe skupiska. Nie przeszkadza to jednak w żaden sposób w aplikacji - nakłada się normalnie, bez żadnych zastrzeżeń.


Mój przepis na udany makijaż przy jej użyciu to tak naprawdę skorzystanie z jaśniejszego, matowego cienia, jako cienia bazowego. Nakładam go na całą powiekę, blenduję w załamanie i nakładam też na dolną powiekę. Następnie ciemniejszym cieniem pogłębiam zewnętrzny kącik i przydymiam trochę linię wodną. Potem nakładam cienką warstwę szampańskiego różu a na sam koniec, KONIECZNIE PALCEM wklepuję cień-brokat. W ten sposób wygląda to wszystko najlepiej, najpiękniej i najbardziej naturalnie. Ideał, naprawdę ideał na co dzień, choć sama paletka nie jest pozbawiona wad. Taki to paradoks... Jeszcze nigdy nie miałam takich odczuć względem jakiegokolwiek produktu. 


Podsumowując, jestem z niej bardzo zadowolona. To zdecydowanie moje kolory, używam jej niemal codziennie i za każdym razem, gdy słyszę komplement na temat makijażu oka - jest to kilka słów o niej. Daje cudnie naturalny efekt, ma przepiękne odcienie nude, które nadają się do codziennego makijażu. Złoty cień drobinkowy, mimo że jest "rozczarowaniem" w kwestii konsystencji, jest prawdziwą bombą na oku. Uwielbiam jego efekt, kocham to jak wygląda na oku i jak pięknie mieni się w ciągu dnia. To gratka dla wszystkich srok. Tych mniejszych i tych większych. 

A jak Wam podoba się paletka Charlotte? Lubicie jej kosmetyki, czy to nie Wasza bajka? 

POPRZEDNI
NASTĘPNY

No comments :

Post a Comment

Bardzo dziękuję za każdy komentarz! Cieszę się, że masz ochotę ze mną porozmawiać.
Pamiętaj jednak, że każde treści autopromocyjne, czy obraźliwe, będą przeze mnie sukcesywnie usuwane.

DO GÓRY