Jesienna lista życzeń


W pewnym momencie miałam wrażenie, że mam już wszystko, co moje serce może chcieć, ale ostatnio okazuje się, że to fajne, tamto fajne, to też bym chciała. I tak jakoś się okazuje, że ta moja lista jest całkiem spora. Część z tych rzeczy jest bardziej osiągalna i za jakiś - mam nadzieję, że w miarę najkrótszy - czas stanę się ich posiadaczką. Niektóre są dosyć, jakby to delikatnie powiedzieć, wymagające dla portfela :) Dlatego na nie będę musiała poczekać jeszcze spooooro czasu. Oby cierpliwość się opłaciła.

1. Pierwsze miejsce zajmuje perełka, na którą ślinię się, jak niemowlę. Puder rozświetlający od Guerlain, Meteorites Compact. Puder prasowany nie jest mozajką meteorytów w formie kuleczek, ale daje ładne rozświetlenie. Nie ukrywam, że ogromnie podoba mi się jego opakowanie i to ono najbardziej mnie do niego ciągnie. Za 7g produktu trzeba zapłacić 219zł (tyle w Douglasie). Obiecuję sobie, że już niedługo wpadnie w moje łapska i już się nie mogę doczekać. Oby szybko! :)




2. Mary-lou Manizer The Balm
Nie muszę chyba tego rozświetlacza nikomu przedstawiać. Daje piękne, szampańskie rozświetlenie, świetnie się trzyma i jeszcze go nie mam  w swojej kosmetyczce. To dziwne. Bardzo.



3.Beauty Blender
Takie tam jajko, gąbeczka do podkładu, pudru, korektora - czego tam chcecie. To moje różowe spełnienie marzeń i  ślinię się na niego już od bardzo dawna. Za każdym razem, gdy już mam ochotę go zamówić, to ktoś (czyt. Kuba) przemawia mi do rozsądku, że to przecież gąbka, że tyle pieniędzy, że pędzle mam na lata... I nie wiem, może kiedyś to ja wygram i zamówię :)



4. Pędzle Hakuro
I mimo że mam pędzelków całkiem sporo, chociaż też nie najwięcej, to ostatnio czuję, że przydałoby się jeszcze parę do nakładania cieni i do ich rozcierania. Podoba mi się jeszcze jeden mały puchacz, który świetnie sprawdziłby się do korektora (H64). Poniżej zdjęcia tych, na które czuję parcie.

                                                                                                                          H70
          H64




                                                                                                                                                                                   H76







H79


źródło:makeupbox.pl

5. Benefit, High Brow
Oh Yeah... Na tę kredkę mam ochotę dopiero od niedawna i skutecznie odstrasza mnie jej cena. Tak, naprawdę skutecznie. Z drugiej strony ogromnie podoba mi się efekt, jaki daje i pewnie prędzej, czy później się na nią skuszę. Jest droga, aż za droga - kosztuje jakieś 90zł. I nie wiem nawet, jak Wam wyjaśnić jakie mam wobec niej uczucia. Bo to przecież zwykła kredka rozświetlająca, która kosztuje za dużo, jak na kredkę. Z drugiej strony wiem, że to kosmetyk wart tych pieniędzy. Po prostu biję się z myślami, czy warto mieć ją już teraz, czy jeszcze chwilę poczekać.


6. Baza pod cienie z Urban Decay, to moje ukryte chciejstwo. Chcę jej i nie chcę, i tak mi się odnawia choroba mniej-więcej co dwa miesiące, kiedy znowu bardzo jej pragnę. Nie odstrasza mnie jej cena, czyli około 60zł, bo jest jej naprawdę dużo i starcza na milion lat użytkowania. No i jest wygodna, bo ma pędzelek, a ja mam już dosyć mojej bazy z Daxa...



7. Sleek, Vintage Romance
Jest to najnowsza paletka Sleeka i kompletnie oszalałam na jej punkcie. Koniecznie musi być moja, bo inaczej umrę, zdechnę i nie przeżyję. Ma piękne kolory, idealne na jesień. Szczególnie podobają mi się te odcienie fioletu, za którymi ostatnio błądzę oczami w sklepach i szukam idealnych kolorów wina, oberżyny i innych jesiennych barw. W tej paletce są prawie wszystkie cienie, jakich szukałam, więc warto w nią zainwestować. Nawet fakt, że Sleeki okropnie się osypują mnie nie zraża. Ta paletka będzie moja.


A wiecie, co jest najgorsze? Ostatnio doszłam do wniosku, że jestem zakupoholiczką, ale tylko jeśli chodzi o kosmetyki. Nigdy nie mam ich za wiele. Jest mi smutno, gdy nie mam nowego kosmetyku, gdy sobie nic nie kupię. A jak już sobie kupię, to jestem w stanie euforii i "tak mi dobrze", że mam coś nowego. To już chyba problem, prawda? :)

Mimo wszystko trzymam się dość mocno i staram się nie kupować pierdół. Dotarło do mnie też to, że potrafię wydać bezsensownie mniejsze pieniądze na jakieś kompletnie mi niepotrzebne rzeczy tylko dlatego, że są w promocji albo "się przydadzą". Dlatego postanowiłam, że wolę te pieniądze, które chcę wydać na jakąś duperelę zaoszczędzić, poczekać jakiś czas i kupić to, na czym mi naprawdę zależy. A w taki sposób mam nadzieję, że szybciej uda mi się pospełniać marzenia z tej kosmetycznej listy. Mniej bzdur, więcej cierpliwości, oszczędności i za jakiś czas będę mogła się cieszyć tym, na czym mi naprawdę zależy. Takie mam jesienne postanowienie

Ta lista jest po to, żebym postawiła sobie jasne cele, żebym kupowała to, co chcę a nie, co mi wpadnie w danej chwili w oko. Jeśli na blogu pokażę niedługo coś, co kupiłam i nie będzie tego na tej liście, to możecie mnie jawnie zjechać w komentarzach, żeby mnie postawić do pionu. Mam  jednak nadzieję, że lista będzie mnie trzymać w ryzach i nie dam  się podstępnym promocjom - kupię tylko to, o czym marzę.

A Wam się ostatnio coś marzy? Dajcie znać! Może moja lista się powiększy o coś, o czym nie słyszałam. A może znacie już dobrze jakiś kosmetyk z mojej listy? 

Clinique, High Impact Mascara

Hej!
Wiecie pewnie o tej promocji, która panuje albo jest już tylko wspomnieniem. Miała trwać do wyczerpania zapasów, więc nie wiem, jak to wygląda w Waszych Douglasach. Ja wybrałam się do sklepu na drugi dzień od ogłoszenia całej akcji wymiany starego tuszu na miniaturę nowego i było ich jeszcze całkiem sporo. 

Podobają mi się takie akcje, bo ja pozbywam się starych kosmetyków, a dostaję w zamian coś, na co pewnie sama bym się nie skusiła. Kompletnie obce są mi tusze Clinique i nawet nie zwracałam na nie uwagi. A w ten sposób mam możliwość przetestowania produktu. 


Pech chciał, że tydzień wcześniej robiłam taki NAPRAWDĘ generalny porządek i pozbywałam się rzeczy, które leżą a ja ich nie używam. Wyrzuciłam w ten sposób cztery maskary. I Bogu dzięki, że jedna się jeszcze uchowała, bo pewnie serce by mi pękało, że nie mogę sobie wymienić tuszu. 


Miniaturka maskary z Clinique ma 3,5g, podczas gdy jej cała wersja ma 8. To całkiem spora próbka. Producent obiecuje, że ma ona zwiększać objętość i długotrwale podkręcać. 

Moja opinia:

Tusz jest pięknie czarny i ma przyjemną konsystencję. Nie jest ani za rzadki, ani za gęsty. Nie uczula, co jest dla mnie bardzo ważne, bo ostatnio zaczynam płakać przy każdym malowaniu rzęs albo ni stąd ni zowąd oko mi płacze w ciągu dnia. Z nią na szczęście tego nie mam. 


Szczoteczka jest standardowa, z normalnego włosia. Osobiście wolę sylikonowe szczoteczki i szczerze mówiąc nie wiem dlaczego ostatnio je odstawiłam na rzecz tych normalnych. Wykończę swoje aktualne tusze i na pewno kupię jakiś z sylikonową szczoteczką. Ta w tuszu nie jest cudem świata i niestety nie oszalałam na jej punkcie. Jest niewygodna, trochę za długa - przynajmniej dla mnie.



Mimo to, bardzo podoba mi się efekt, jak nią uzyskałam. Nie pogrubia spektakularnie, ale ja nie lubię dramatycznych rzęs. Wolę naturalny look i ta maskara taki gwarantuje. Fajnie podkręca i rozdziela rzęsy , a efekt utrzymuje się dość długo. Nie odbija się i nie rozmazuje, więc mogłam zapomnieć o oku pandy. Jest jednak konkretny powód, dla którego jej nie kupię. Jaki? Taki sam efekt mogę uzyskać każdą, dużo tańszą maskarą.

Występuje w dwóch kolorach, czarnym i czarno-brązowym. Jej cena, to 115zł, a z kuponem dostaniemy gratis w postaci 30ml płynu do demakijażu. Skusicie się? Ja raczej nie.



Pasta cukrowa

Jak już wiecie, współpracuję z portalem depilacja.edu.pl. Jakiś czas temu otrzymałam kolejny kosmetyk do przetestowania. Tym razem trafiła mi się pasta cukrowa.

                                    Jeśli nie wiecie, gdzie taką pastę zamówić, to odsyłam na stronę: http://www.magiczne-indie.pl/

Podchodzę do takich produktów ze sporą rezerwą. Dzieje się tak głównie dlatego, że nie potrafię sobie poradzić z ilością bólu, jaki do tej pory dostarczyły mi depilatory i woski. Nie wspominając już nawet o moich problemach, żeby dać sobie z nimi po prostu radę.

Już dawno się poddałam i postanowiłam sukcesywnie inwestować w dobre żele do golenia i fajne maszynki. Jako, że zgodziłam się podjąć wyzwanie, to nie mogłam tak zwyczajnie odpuścić, prawda? Zaczęłam używać produktu.



Najpierw parę ogólników. Produkt, to dokładnie Egipska Pasta Cukrowa do Depilacji w wersji oliwkowej, produkowana przez firmę Easy Sweet. Kosztuje malutko, bo 7.50zł a produktu dostajemy 50g. To całkiem sporo i wystarczy na kilka depilacji. Biorąc pod uwagę, że włos odrasta wtedy około 3 tygodnie, to naprawdę się opłaca.

Pasty cukrowe, to produkty w stu procentach naturalne. Nie musimy się więc martwić o żadne podrażnienia. Chyba, że będziemy używać produktu nieodpowiednio. Nakładamy ją jak rozgrzany wosk, na suchą i czyściutką skórę z kierunkiem wzrostu włosa. Potem energicznie odrywamy pod włos i ewentualnie powtarzamy tę czynność. Miałam czasem takie włoski, co uparcie trzymały się swojego miejsca zamieszkania.


Fajnie mi się tej pasty używa podczas depilacji pod pachami. Zawsze miałam problemy, gdy próbowałam z woskiem, a tutaj jest szybciutko i boli znacznie mniej. A wiem, co mówię.

Na nogach jest już jakoś gorzej. Nie daje sobie rady ze wszystkimi włoskami i trzeba się namęczyć, żeby wyrwać wszystko, czego chcemy się pozbyć. Mam więc mieszane uczucia. 


Zmywamy ją zwykłą, ciepłą wodą. Wyrywając włoski pozbywamy się również martwego naskórka. Ja potem spryskuję jeszcze dane miejsce wodą termalną i nie czuję dyskomfortu.

Dla mnie sporym minusem produktu jest to, że klei się do paznokci i ciężko mi było ją zmyć. Zwłaszcza, że miałam pomalowane paznokcie lakierem piaskowym. Nie dublujcie mojego błędu!

Produktu niestety trzeba nauczyć się używać, bo łatwo o zrobienie sobie krzywdy. Podejrzewam jednak, że tak jak ja szybko wyczułam, kiedy pasta jest już gotowa do użycia i jaką siłę wkładać w jej zrywanie, tak pewnie i Wam nie sprawi to większych trudności. Nie zrezygnuję jednak z maszynek, bo są szybkie i bezbolesne, a ja jestem jednak dość wygodna i nie lubię, jak mnie boli. Dlatego pasty będę używać głównie pod pachami i jak będę gotowa na chwilowe "ała" :)

MĘSKIM OKIEM: Pianka do golenia Vichy

Hej! 
Zapraszam Was na nowość na moim blogu, ale myślę też, że odpowiedź na wiele pytań i sugestii. Seria MĘSKIM OKIEM, będzie stałym bywalcem i od tego momentu będzie się pojawiać regularnie. Mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu. 


Fakt faktem, mój blog jest skierowany w głównej mierze do dziewczyn interesujących się kosmetykami, ale ale! Przecież mężczyźni też ich używają. Po tym, jak wielką popularnością cieszą się posty z męskim Glossyboxem (nic na razie nie pobiło ich rekordu) postanowiłam, że co jakiś czas będę się z Wami dzielić spostrzeżeniami o męskich produktach. 


Posty kierowane są nie tylko do mężczyzn, którzy nie wiedzą na jaki kosmetyk się zdecydować, ale też do kobiet, które: 
                    a) nie wiedzą, co kupić swojej brzydszej połówce na prezent,
                    b) doradzają swoim mężczyznom w wyborze kosmetyków i chcą o nich wiedzieć coś więcej.

Prawdą jest, że będą to przede wszystkim kosmetyki, w których posiadaniu jest Kuba i będą to JEGO opinie. Jednak, żeby nie skończyło się na kilku zdaniach "To jest fajne. Ładnie pachnie. Lubię/Nie lubię." - posty będę pisać ja. Wszystko w oparciu o każde męskie spostrzeżenie Kuby. 

Dlatego dzisiaj zapraszam Was na pierwszy post z tej serii i opinię o piance do golenia z Vichy.


Pianka dotarła do nas za pośrednictwem męskiego Glossyboxa. To było pierwsze miejsce, w którym o niej usłyszeliśmy. Co prawda były pewne perypetie - pewnie pamiętacie, że GB się pomylił i zamiast pianki dał podkład (KLIK).
Miniatura zawiera 50ml. Od momentu, w którym Kuba dostał swoje pudełeczko nie używa innej pianki, a nadal ma jej dość sporo. Może nie goli się codziennie. Bardziej co 3-4 dni, czasem częściej, jeśli na niego nakrzyczę, że zaczyna wyglądać, jak bezdomny. 


Ma wygodny dozownik, który bardzo mi się podoba od strony wizualnej - nie wiem dlaczego, ale jest fajny. Kuba twierdzi, że taka ilość pianki, jaką (jak mogłam! :) psiknęłam na rękę TYLKO do zdjęcia, wystarcza mu na całą twarz i szyję. Piana jest gęsta i zbita.


Kosmetyk nie zawiera mydła, więc nie wysusza skóry. Mężczyźni często nie zdają sobie sprawy, że mają wrażliwą cerę, ale co tam - mydło jest przecież do wszystkiego! Na szczęście oduczyłam tego mojego faceta, uff. Formuła bez mydła, skierowana do wrażliwców ma w sobie jeszcze dodatek wody termalnej z Vichy, która ma nawilżać i koić skórę.


Pianka dobrze zmiękcza włosy i ułatwia golenie. Przyjemniej się dzięki niej posługuje golarką i jest zdecydowanie mniej niekontrolowanych zacięć, bo nie trzeba powtarzać ruchów.

Mnie, jak każdej kobiecie, która szaleje za męskimi perfumami, zapach tej pianki bardzo przypadł do gustu. Nie jest mocny, ostry, jak w przypadku pianek Gillette, czy im podobnych. Tutaj mamy do czynienia z bardzo lekkim, delikatnym, ale męskim zapachem. Z mojego punktu widzenia jest to dobre rozwiązanie, bo zapach kosmetyków nie gryzie się potem z perfumami. 


Kuba jest jej wielkim fanem i już wie, że jeśli mu się skończy ta miniatura (a pianka jest szalenie wydajna!), to kupi ją ponownie. Nie jest jeszcze zdecydowany, czy będzie to produkt pełnowymiarowy - który osiąga ceny nawet w okolicach 50zł za 200ml - czy kupi parę miniaturek, które kosztują około 10zł. 
Jedno jest pewne, cena tutaj jest jedynym minusem tego produktu, ale da się to przełknąć, w końcu starcza na bardzo długo. 

I na koniec takie moje spostrzeżenie, o którym nie wspomniał Kuba, a ja to zauważyłam. Pianka go nie podrażnia i nie uczula, nie wyskakują po goleniu miniaturowe podrażnienia, malutkie krostki - nic z tych rzeczy. 

Dzień Chłopaka już coraz bliżej i jeśli nie macie pomysłu na prezent dla swojego mężczyzny, to Kuba bardzo poleca. Pianka do golenia, to w końcu kosmetyk, którego używa każdy mężczyzna. 

Ogłaszam jesień!

Tak! Ogłaszam wszem i wobec, że nastała jesień. Jesień w lakierach, ubraniach, za oknem i pod parasolem. Jednym się to podoba, innym mniej. Ja jestem zwolenniczką jesieni, ale jakoś przywitała mnie nietęgo i na razie się jeszcze do niej nie przyzwyczaiłam.

Staram się to robić malutkimi kroczkami i jakoś na razie mi to wychodzi. Nie kupowałam JESZCZE żadnego lakieru, chociaż od dawna mam jaranko na Chinchilly od Essie. Nie wiem jednak, czy się zdecyduję, bo mimo że lakier jest typowo jesienny, to jakoś nie jestem pewna, czy chcę go mieć na pewno.


Pogrzebałam w moim lakierowym pudełku, które się rozrasta i rozrasta. I taką szarość mam w zasadzie tylko jedną. Z tego miejsca pozdrawiam moją przyjaciółkę Martę, która ma szarych lakierów co najmniej milion, czyli zwyczajnie ma wszystkie odcienie, każdej firmy.

Ja ograniczyłam się do jednego, samotnego lakieru z Golden Rose. Jest to seria Care+Strong, a w sklepach możemy ją dostać za około 11zł za buteleczkę. Mój kolorek nie ma nazwy, skończyło się na numerku - 186.


Dwie, cieńkie warstwy w zupełności wystarczają i dają mi bardzo dobre krycie. Trzy, to już zdecydowanie za dużo, a jedna za bardzo prześwituje. Lakier sam w sobie jest dość kremowy i daje ładne, połyskliwe wykończenie. Ja jednak daję dodatkową warstwę wysuszacza, który pomaga mi w przeżyciu nocy bez odciśniętych fali z prześcieradła i wydłuża żywotność lakieru. Sam lakier trzyma się 3-4 dni, z widocznymi wytarciami, czasem nawet odpryskami. Z top coat'em przedłużam jego życie o około dwa dni, a widoczne są jedynie starte końcówki.


Teraz przygotujcie się na milion zdjęć w każdej pozycji :) Tak mi się podobał efekt, że nie mogłam się zdecydować. Postanowiłam więc, że dam Wam tych zdjęć całe mnóstwo :)






Jak widzicie, odrobinę zmieniłam kształt paznokci. Dosyć już miałam poprzedniego, chociaż znając życie pewnie do niego wrócę przy najbliższej okazji :)

Podoba Wam się ten kolor? Powiem Wam, że to chyba jeden z moich ulubionych odcieni szarości i naprawdę cieszę się, że go mam. Pasuje do pogodowej jesieni za oknem, do zmieniającej się szafy i do panującego nastroju. Cieszycie się z tej pory roku, czy czekacie aż sobie pójdzie?

P.S.
Na blogu też nastała jesień! Zmieniłam trochę wygląd mojego kawałka Internetu :) Jak widzicie poszłam w kolory brązu i rudości, jesiennych liści, a te kolory są najpiękniejsze właśnie o tej porze roku. Wypadało też zmienić nagłówek i tak też zrobiłam. Mam nadzieję, że te wszystkie nowości Wam przypadną do gustu.

Moja przygoda z John'em Friedą



Podczas promocji w Super-Pharmie skusiłam się na dwa produkty marki John Frieda. Padło na szampon i odżywkę dla brunetek. Chociaż typową brunetką się nie nazwę. 


Zapłaciłam za nią 17.49zł, czyli prawię połowę jej normalnej ceny. Ceny, która według mnie jest niezwykle wygórowana i nie chciałam sprawdzać tych produktów, dopóki nie trafię na spoko promocję. No i się trafiło.

Odżywką, jaką wybrałam jest Liquid Shine, czyli płynny blask. I taki efekt daje. Moje włosy po jej użyciu rzeczywiście ładnie się błyszczą i są wyjątkowo wygładzone. Wyglądają zdrowo, są sypkie i łatwo się rozczesują. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że są jakby prostsze i wyglądają lepiej.


Jak widzicie na zdjęciu zawiera sporo rozświetlających drobin. Nie jest to żaden brokat i nie widać ich na włosach. Odżywka nie obciążyła mi włosów i nie przetłuszczały się przez nią szybciej.
Pięknie pachnie! Naprawdę niesamowicie. Nie jestem w stanie określić tego zapachu, ale porównam go do zapachu dobrych kosmetyków używanych w profesjonalnych zakładach fryzjerskich. Moja fryzjerka ma podobnie pachnący szampon. Chociaż on jest z Artego. Tak w ogóle, to wiecie gdzie dostanę ich szampony w Internecie? Jestem tym zapachem kompletnie zauroczona i ogromnie mi się on podoba. Włosy, jak wiadomo, długo utrzymują zapachy, więc mamy tutaj do czynienia z takim samym zjawiskiem.


Szybko ją zużywam, ale mam długie włosy, więc nie robi to na mnie wrażenia - zawsze szybko zużywam odżywki. Chociaż tej nie potrzeba dużo na włosy. Spłukujemy ją od razu, nie trzymamy niepotrzebnie, jak maskę.

Nie wiem, czy kupię ponownie. Mimo to oszalałam na punkcie jej zapachu i efektu, jaki mi daje, ale odstrasza mnie cena. 30zł za ten produkt, to zdecydowanie za dużo. Dlatego, jeśli ją ponownie kupię, to dopiero, jak upoluję ją w naprawdę dobrej promocji.

Pomóż mi urosnąć!

Dzisiaj nie będzie o pięknych i kolorowych lakierach od Essie. O nie. Dzisiaj będzie o odżywce, która działa, a mało kto o niej mówi. Nie wiem, dlaczego nie słychać o niej nic w blogosferze. A jest naprawdę warta uwagi. Essie, Help me grow, to odżywka do paznokci, która w szybkim tempie podrasuje nasze paznokcie i pomoże im, jak najszybciej rosnąć.




Dziewczyny, czym się wspomagacie, jeśli chcecie, żeby Wasze paznokcie urosły sobie ładne, długie i cudowne? Podejrzewam, że ruszacie wtedy po pomoc do odżywek Eveline, o których nie mam nic złego do powiedzenia. Z moich doświadczeń wynika, że nie robią mi absolutnie żadnej krzywdy, oprócz tego, że śmierdzą. Zawarty w Eveline formaldehyd nie zrobił mi żadnej krzywdy. Chociaż znam jedną osobę i sama widziałam, co odżywka jej zrobiła. 



Tutaj proszę bardzo skład dla każdej z Was, które się na nich znają i je lubią :) Ja się szczerze przyznam, że nie widzę w nim nic złego, bo się na tyle nie znam. Ważne dla mnie jest to, że nie widnieje w nim formaldehyd, czyli ten składnik, który narobił szkody dziewczynom używającym odżywek Eveline. Nie chcę jednak wywoływać na nowo burzy w tym temacie. Nie ukrywam przed Wami, że mi nic złego się nie stało, więc złego słowa nie powiem. Na moje paznokcie działały i działają bardzo dobrze. 

ETHYL ACETATE, BUTYL ACETATE, NITROCELLULOSE, PROPYL ACETATE, ISOPROPYL ALCOHOL, TRIBUTYL CITRATE, TOSYLAMIDE/EPOXY RESIN, ADIPIC ACID/NEOPENTYL GLYCOL/TRIMELLITIC ANHYDRIDE COPOLYMER, STEARALKONIUM HECTORITE, ACRYLATES COPOLYMER, BENZOPHENONE-1, POLY (1-HYDROXY-1-PHENYL-PROPYLENE), ACETYL TRIBUTYL CITRATE, DIMETHICONE, PHTHALIC ANHYDRIDE/GLYCERIN/GLYCIDYL DECANOATE COPOLYMER, ISOPHORONE DIAMINE/ISOPHTHALIC ACID/TROMETHAMINE COPOLYMER, CITRIC ACID, CALCIUM ALUMINUM BOROSILICATE, POLYETHYLENE TEREPHTHALATE, SILICA, CALCIUM SODIUM BOROSILICATE, ETHYL TOSYLAMIDE, OXIDIZED POLYETHYLENE, COLOPHONIUM / ROSIN, ALUMINA, SILICA [NANO] / SILICA, SYNTHETIC FLUORPHLOGOPITE, TIN OXIDE, POLYURETHANE-11, POLYACRYLATE-4, CI 77002 / ALUMINUM HYDROXIDE. 
Jak ktoś widzi coś niefajnego, to dajcie znać w komentarzach! :)



Odżywka kosztuje około 31,99zł w Hebe. Ja jednak kupiłam ją za 1zł albo 1grosz. Teraz już nie pamiętam, ale była to akcja kup lakier i odbierz odżywkę za 1zł/gr.  


Używałam jej (i nadal używam od czasu do czasu), gdy niefortunnie przycięłam sobie drzwiami od samochodu palec wskazujący. Krwiak zrobił mi się naprawdę duży i zaczynał się gdzieś w oddali macierzy paznokcia. Nie było więc innego wyjścia, jak przyspieszyć wzrost paznokci, bo taka czarna plama nie wygląda dobrze przy np. różowym lakierze. Nie wspomnę już o trudnościach, jakie sprawia jej przykrycie. 

Efekty, jakie prezentuję Wam na zdjęciach to paznokcie przed i po 3. tygodniach. Co więcej, wspomnę za wczasu, że nie używałam tej odżywki codziennie. Używamy jej, jako bazy pod lakier kolorowy. W tamtym czasie okropnie bolał mnie palec, więc stawiałam na lakier, który trzymałby się długo. Tak więc odżywkę używałam mniej-więcej co cztery do pięciu dni. A rezultat jest według mnie naprawdę imponujący. Co więcej, na długość jaką prezentuję Wam już po 3. tygodniach muszę pracować ponad miesiąc.

Przepraszam Was, że nie są to zdjęcia gołych paznokci, bez lakieru w sensie :) Wierzcie mi, że nie chcecie oglądać "tego czarnego", a i tak widać jak się przy skórkach przebijał. Miałam zrobić zdjęcie prawej dłoni, ale szło mi to tak nieudolnie, że wyglądała, jakby była po przeszczepie. Dlatego uraczyłam Was tymi oto zdjęciami. 



Chociaż to już, jak kto woli. Jak chcecie spróbować albo wiecie, że Wasze paznokcie źle nie zareagują, to możecie jej używać codziennie. Ja jednak zrozumiałam to inaczej. Jest to pięciodniowy system, ale malujemy tylko raz, pod lakier kolorowy. Bałabym się chyba malować nią paznokcie codziennie. Mimo wszystko. A jak widzicie, i bez tego daje niezłe rezultaty.


Paznokcie nie straciły przez nią na zdrowiu. Nie zaczęły się rozdwajać ani łamać. Odżywka ich nie osłabia. Mam wrażenie nawet, że są w lepszej kondycji.  Odżywka ma pojemność 13,5ml i jest wyposażona w cieniutki pędzelek. Łatwo się nim posługuje i nie sprawia żadnych problemów. Podoba mi się jej kolor, chociaż na paznokciach jest kompletnie przezroczysta i nie daje im żadnej poświaty. W buteleczce znajdują się dwie metalowe kuleczki, które podobno przedłużają żywotność lakieru w opakowaniu, ale przede wszystkim są pomocne w wymieszaniu go.

To jak? Podobają Wam się rezultaty? Bo mnie ogromnie!

Fizjologiczna pianka oczyszczająca, La Roche Posay

Hej!
Dzisiaj odrobinę więcej o pielęgnacji twarzy. Coś ostatnio mało o tym piszę i zamierzam to zmienić. Będzie parę postów o tym, co robić by cera była idealna. 

Jakiś czas temu, podejrzewam, że był to chyba czerwiec, zaopatrzyłam się w filtr do twarzy z LRP. Wtedy też obowiązywała taka promocja, że gratisowo otrzymywało się zestaw mini produktów tejże firmy.  Tak też stałam się posiadaczką tej pianki. 


To ich najnowszy produkt, który jest skierowany głównie w kierunku osób ze skórą wrażliwą. Moja jakoś najwrażliwsza na świecie nie jest, mimo to jednak sprawdziła się u mnie nieziemsko.


Pianka naprawdę świetnie się sprawdza i używam ją od momentu wyjazdu na wakacje do Wrocławia, czyli ponad miesiąc. A zużycie jest spore, ale jeszcze jej nie skończyłam. Jest bardzo wydajna i nie podrażnia skóry. Zostawia czasem (choć bardzo rzadko) delikatne uczucie ściągnięcia skóry, ale nigdy mi jej nie wysuszyła.
Ma przepiękny zapach. Niby taki neutralny, ale jest niezwykle przyjemny i delikatny. Nawet Kubie zdarza się podkraść mi tę piankę i sam potwierdził, że zapach ma bardzo fajny.


Tyle wynosi jedna pompka tego produktu. Ja z reguły używam dwie takie pompki i starcza mi to na całą twarz. Co ważne - i według mnie jest to NAJWIĘKSZA ZALETA tego produktu - można nią zmywać makijaż oczu. Nie ma mowy o żadnym szczypaniu itp. Pierwszy raz mam do czynienia z produktem, który nie robi mi żadnej krzywdy. Bez problemu radzi sobie z cieniami, kredkami, maskarą, a nawet z wodoodpornym eyelinerem.

Produkt ten ma jednak jeden, w sumie największy minus. To jego cena. Za 150 ml pianki musimy zapłacić od 40 złotych w sklepach/aptekach internetowych, do nawet 60 w aptekach stacjonarnych. Także warto polować na okazje i szukać dobrych cen. Mimo to jednak uważam, że produkt jest wart swojej ceny i na pewno kupię go ponownie, tym razem w pełnowymiarowym opakowaniu. Dla mnie REWELACJA.

KOBALT BIJE PO OCZACH!

Na piaskowce Golden Rose czaiłam się już od bardzo dawna. Niestety nie mogę trafić na tę serię NIGDZIE w Szczecinie. Przeszukałam parę stoisk z lakierami różnej maści, ale prawie wszędzie panie ekspedientki robiły wielkie oczy, gdy mówiłam o tych cudakach.



Piaskowiec z serii Holiday ma numer 61 i kosztował mnie coś koło 12.50zł. Nie pamiętam dokładnie niestety, ale wydaje mi się, że właśnie tyle za niego zapłaciłam. Mimo że pędzelek jest bardzo cieniutki i to nadaje się idealnie. Bardzo fajnie się sprawdza, a aplikacja idzie dość sprawnie.



Jak same widzicie, lakier ma typowo piaskowe wykończenie. Wypadałoby się spieszyć podczas aplikacji, ale nie będę Was tutaj straszyć. Można się spieszyć powoli :) Wystarczy nie przeciągać specjalnie tego czasu i nie będzie żadnych problemów.


Tak wielu komplementów na temat koloru moich paznokci nie dostałam dawno. Nawet pani w autobusie mnie zaczepiła i zapytała co to. Co więcej, jestem zachwycona jego trwałością. Wytrzymuje (u mnie - wcale nie musi tak być u Was) cały tydzień. Po tygodniu miałam jedynie lekko starte końcówki. Wymagał jednak zmycia, bo odrobinkę go wytarłam. Wygląda na paznokciach jak ściana i naprawdę da się to zetrzeć. Czasami się też brudzi (np. od podkład lubił mi się do niego przyklejać), ale wystarczy umyć ręce i trochę popracować nad powrotem do czystości.
Jak mówiłam, musiałam go zmyć, bo miałam już starte końcówki, ale przede wszystkim widoczny był spory odrost przy skórkach. Odkryłam znakomitą odżywkę do paznokci, która NAPRAWDĘ daje im kopa :) Chociaż o niej kiedy indziej. To jak? Powiecie mi, czy się Wam podoba? :) Ja jestem w nim zakochana!
DO GÓRY