O różowym kolorze można mówić wiele.Warto zauważyć, że używany w nadmiarze może oszpecić nie tylko naszą twarz, ale też i "duszę". Nie oszukujmy się, nie od dziś blondynki walczą ze stereotypem różowej lali. Dlatego mnóstwo kobiet ucieka przed tym kolorem, jak kot od wody. Ale, czy ten róż jest taki straszny, że powinnyśmy się go bać?
RÓŻOWY POLICZEK
Od zawsze byłam miłośniczą różu na policzkach. Odrobina tego produktu potrafi zdziałać cuda i nadać cerze blasku. Automatycznie możemy oszukać otoczenie, że jesteśmy wyspane i zdrowe. Dlatego warto mieć w swojej kosmetyczce kolor, który idealnie imituje nasz naturalny rumieniec. Mój jest lekki, pastelowy, nienachalny. No, chyba że się zawstydzę, albo zmarznę.
Jednym z moich stałych ulubieńców od lat jest róż
Le Blush Creme de Chanel w kolorze
64 Inspiration. Aż się sama sobie dziwię, że jeszcze nie doczekał się on osobnej recenzji. Muszę to koniecznie zmienić. To kremowy róż, który znakomicie się blenduje i fantastycznie utrzymuje na policzkach. Dodaje dziewczęcości i niewątpliwie pięknie wygląda na licu. Co więcej, bardzo lubię go też nakładać na usta. Makijaż jest wtedy spójny i nienachalny.
Kolejnym ulubieńcem w tej kwestii jest też nowość marki
NARS, róż w odcieniu Bumpy Ride. Absolutny fenomen! Nie spodziewałam się, że zakocham się jeszcze kiedyś w różu od tego producenta, bo
Orgasm mi zwyczajnie nie podszedł. Kompletnie nie zgrywał się z moją cerą i jakoś tak wyglądał, nijako.
Bumpy Ride, to totalne przeciwieństwo. Jedwabista konsystencja pozostawia po sobie woal koloru naturalnego, błyszczącego rumieńca. Cudo!
Warto też przy okazji wspomnieć o różu
Tarte Amazonian Clay 12-hour blush w kolorze
Tipsy, który kupiłam sobie lata temu podczas pierwszych zakupów w amerykańskiej Sephorze. Sentyment jest ogromny. Mimo że nabierany palcem wydaje się nie mieć żadnej pigmentacji, podczas aplikacji pędzlem można sobie nim zrobić krzywdę, więc radzę uważać. To jeden z tych kolorów różu, które wpadają w koral i dają bardzo zdrowy, wakacyjny rumieniec.
O mojej miłości do
Clinique Cheek Pop w kolorze
Berry Pop, już kiedyś pisałam. Jednak, powędrował on do szuflady razem z miliardem moich innych różów do policzków i wiecie co? Zapomniałam o nim. Na śmierć! Przy okazji szukania różowych kosmetyków do tego wpisu, trafiłam na niego na nowo i postanowiłam wrzucić do pudełka z aktualnie używanymi produktami. Zasłużył na to! Jego jagodowy odcień, to już zdecydowanie mocniejsza zabawa na policzku, ale warto się na niego czasem skusić, bo nie ukrywam - jest to jeden z tych odcieni różu, który dodaje makijażowi pikanterii i potrafi stanowić cały look.
Ingrid Satin Touch w kolorze 10, to produkt, który trafił do moich zbiorów totalnie przypadkowo i cieszę się, że się u mnie znalazł. Polubiliśmy się od samego początku. Głównie za to, że jest bardzo subtelny. Daje delikatny kolor, ale i bardzo naturalny efekt glow, dzięki czemu policzki wyglądają na nawilżone i błyszczące.
Kolejność od lewej: NARS, Ingrid, Tarte, Chanel, Clinique, Sephora
Jako ostatni przedstawiam Wam żelowy róż marki Sephora, w kolorze 03 Orchid. Jego lekka konsystencja pozwala na łatwą i swobodną aplikację, bez plam. Pozwala się dokładać, więc bez problemu można nim osiągnąć bardzo subtelny, jak i przerysowany efekt. Dobrze współpracuje z podkładami i nie mam mu nic do zarzucenia. Fajny z niego koleżka.
RÓŻOWE USTA
Nie byłabym sobą, gdybym nie pokazała Wam w tym wpisie moich ukochanych szminek i pomadek. Sephora, Outrageous Plump Effect w kolorze 06, to chyba jedyna pomadka z serii tych "powiększających" usta, która mi odpowiada. Przede wszystkim, nie gryzie mnie, tak jak potrafią to robić na przykład produkty Too Faced. Ma przyjemny aplikator i wygodnie się nadkłada. Smacznie pachnie, mocno błyszczy i dobrze się trzyma. To taki rodzaj gęstego błyszczyka. Polubiłyśmy się.
Kolejnym produktem do ust jest Sephora Rouge Brilliance 51, czyli jedna z pomadek, na które warto zwrócić uwagę podczas zakupów w Sephorze. Zwłaszcza gdy panuje promocja na markę własną. Jest kremowa, lekko napigmentowana, błyszcząca i przyjemnie sunie po ustach. Warto ją przetestować.
L'Oreal Color Riche w kolorze 103 Blush in a Rush, nie lubię tylko za zapach. Pomadki L'Oreala mają ten mankament, że pachną, jak szminki mojej babci. W związku z czym źle mi się kojarzą (głównie z kiepską jakością). Na szczęście, jeśli przeżyjecie ten kiepski zapach, dostaniecie w zamian produkt cudo. Pomadka jest niezwykle kremowa i prawdziwie różowa. W sensie, to taki różowy nude, który pasuje zarówno do mocnych makijaży wieczorowych, jak i szybkich porannych makeupów do pracy.
Tarte Amazonian Butter Lipstick w kolorze
Watermelon, to również jeden z pierwszych zakupów z Sephory zza Oceanu. Jest niezwykle kremowa i ma piękne, błyszczące wykończenie. To jedna z tych pomadek, która niby ma kolor, ale jednak nie jest to jednolity pigment. A mimo to, wygląda na ustach prześlicznie. Nawilża tak dobrze, jak niejeden kosmetyk pielęgnacyjny do ust. Idealna na lato.
A do
Lancome Juicy Shaker w kolorze Berry Tale wróciłam ostatnio ze zdwojoną siłą. Trafił do mojej torebki i od tej pory go nie opuszczam. To tak naprawdę olejek z kolorem, więc sprawdza się w dni, w których moje usta wołają o pomoc. A jest ich ostatnio zbyt wiele! W każdym razie, nie grzeszy trwałością, ale jego aplikacja to sama przyjemność, więc ostateczna ocena idzie na plus.
Rzadko sięgam po produkty
NYXa, bo zwyczajnie nie jestem nimi jakoś szczególnie zachwycona. Za to
NYX Butter Gloss w kolorze
Peaches and Cream, to produkt, po który sięgam z przyjemnością, gdy za oknem widać wiosnę lub lato. Lekka formuła może odrobinę się lepi, ale za to ma przyjemny kolor i fajną pigmentację. Jest lekki i wygląda na ustach po prostu dobrze.
Na sam koniec zostawiłam creme de la creme, czyli Burberry Nude Blush, o której pisałam Wam przy okazji wpisu,
jak zmienić makijaż dzienny w wieczorowy. To kremowa pomadka w przyjemnej formie. Nadaje się na każdą okazję i fenomenalnie sprawdza na co dzień. Praktycznie się z nią nie rozstaję, bo jej nawilżająca formułą oraz lekko różowy odcień, to coś czego zawsze szukam w mojej torebce do poprawek w ciągu dnia. Zwróćcie na nią uwagę.
Kolejność od lewej: L'Oreal, Sephora Outrageous, NYX, Tarte, Lancome, Burberry, Shiseido, Sephora
RÓŻOWE OCZY
Po różowe cienie do powiek sięgam rzadziej, choć nie ukrywam, że czasami mam totalnego świra na punkcie tego koloru na moich oczach. Co prawda, ostatnio w wewnętrznym kąciku namiętnie ląduje cień od Essence w kolorze Cotton Candy, ale lubię go też w pojedynkę, na całej ruchomej powiece. Jest błyszczący i niezwykle trwały, a jego kolor różowej, pastelowej waty cukrowej, to coś, co kradnie moje serce na nowo podczas każdego makijażu. Cudo!
Lubię też sięgać po cienie z paletki
Too Faced Sweet Peach w kolorach
Just Peachy, Candied Peach oraz
Bellini. To jedne z tych nieoczywistych różów, które ożywiają makijaż oka i dodają polotu. Mam dla nich jednak pewnego rodzaju zamiennik, choć nie jest od dokładny jota w jotę. Mam tutaj na myśli cienie z paletki
New-Trals vs Neutrals od
Makeup Revolution. Dobre jakościowo cienie, które swoim pigmentem zdobyły moje serce. Choć na próżno szukać tutaj można kolorów dostępnych w paletce
Too Faced, bez problemu zaspokoją one pragnienie wykonania różowego makijażu oka.
RÓŻOWY ZAPACH
Zapach, to coś z czym nie potrafię się rozstać. Nie wyobrażam sobie wyjść z domu bez wcześniejszego użycia perfum. Nie ukrywam, że gdy mi się to zdarza (choć rzadko), czuję się nieswojo. Wiosna kojarzy mi się z kilkoma zapachami, które są nie tylko różowe w buteleczce, ale też wewnątrz. Po prostu, ten kolor można od nich wyczuć nosem (nie, nic nie brałam, że wiem jak pachną kolory :D)
Zacznę od Miss Dior od Diora, która jest zachwytem i rozczarowaniem w jednym. To jeden z tych zapachów, które niezwykle bardzo mi się podobają, ale równocześnie nie podoba mi się ich słaba trwałość. Mam wersję wody toaletowej i jej nie polecam. Jednakże, mimo że na mojej skórze zapach ten się gubi i nie utrzymuje przez cały dzień, na ubraniach i we włosach jest zupełnie inaczej. Tak, wiem, nie powinnam spryskiwać włosów perfumami, ale i tak to robię. Lubię, gdy moje włosy pięknie pachną.
Następna w kolejce będzie na pewno Stella by Stella McCartney. To jeden z tych zapachów, który jak żaden inny, potrafi mnie zabrać w piękne miejsca. Nie widzę innego porównania, jak to, że ten zapach to po prostu wiosna zamknięta w butelce. Pachnie dokładnie tak.
Mon Guerlain od Guerlain, to miniatura w mojej kolekcji, która sądzę że doczeka się pełnego wymiaru produktu. Zapach jest trochę cięższy i zdecydowanie bardziej wieczorowy, ale w sobie coś niespotykanego i bardzo intrygującego.
J'adore Dior w klasycznej wersji, to dla mnie zapach czystości. Bardzo lubię takie perfumy i są one dla mnie odpoczynkiem od tych słodkich, cięższych które noszę na co dzień. Dlatego każdej miłośniczce świeżości, polecam przyjrzeć się tej pozycji na rynku zapachowym. Temat ponadczasowy i zdecydowanie znajdujący wiele miłośniczek.
Na koniec dwie perełki, czyli Chanel, Mademoiselle oraz Victor&Rolf, Flowerbomb. Oba bardzo słodkie, oba ciężkie i wyjątkowo kobiece. Kocham je tak samo wielką miłością i lubię używać naprzemienne. Kojarzą mi się z elegancją i zmysłowością.
A tutaj prezentuję Wam makijaż, który powstał przy wykorzystaniu większości produktów, o których dzisiaj mówię. Wpadajcie na
MAKEUP MENU.
A Wy? Decydujecie się ostatnio na coraz więcej różu?
No comments :
Post a Comment
Bardzo dziękuję za każdy komentarz! Cieszę się, że masz ochotę ze mną porozmawiać.
Pamiętaj jednak, że każde treści autopromocyjne, czy obraźliwe, będą przeze mnie sukcesywnie usuwane.